Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

szałkowskich, rozpierzchłych i spiących. Żadnego z nich prócz Iłły nie znał.
Natrafiwszy w izbie czeladnej, gdzie się ogień palił, jeszcze i dwóch dworzan Mniszchowskich grali w kości, na śpiącego sługę Radziwiłłowskiego, stary uprosił, że go mimo spóźnionej pory zaprowadzono do Iłły; ten już spał, ale zbudzony, usłyszawszy o co chodzi, wnet suknie na siebie wziął i pospieszył do komnaty, w której książę marszałek jeszcze z pisarzem swym listy do Litwy, przez jutrzejszą kresę wyjść mające, kończył. Zdziwił się i poruszył książę, odczytawszy pismo, ale z krwią zimną rzekł do Iłły:
— Weź WMość ludzi moich dziesięciu, co najsprawniejszych, siadajcie na koń, i jedźcie do gospody księżnej za tym, który kartę przyniósł i nie odstępujcie od drzwi jej ani na chwilę, aż do mego rozkazu.
Iłło wysłuchawszy dyspozycji szybko zbiegł i poszedł ludzi swych budzić. Przywykli do ślepego posłuszeństwa, pocztowi znaleźli się w chwili na koniach i ruszyli z zamku poprzedzani przez Paleja. W milczeniu otoczyli dom garbarza zewsząd, spoglądając bocznie czyli kto ku niemu nie zbliży się.
Palej z Iłłą po cichu weszli do środka. Żyd przerażony groźbą, już się do koni zaprzęgania zabierał.
— Porzuć to, rzekł Palej i idź spać.
— Spać! spać! cały drżący wołał Mortchel, nam trzeba jechać, uciekać.
— Możesz bezpiecznie położyć się.
— A to kto? spytał żyd postrzegając przybyłego.
— Przyjaciel, i z nim dziesięciu konnych, którzy do koła domu stoją. Bądź spokojny, nic się stać nam nie może.