Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

Żyd pobiegł zajrzeć dla przekonania o prawdzie, a policzywszy pociemku stojących na koniach ludzi, nieco uspokojony powrócił.
— Dopiero mi duch odszedł, rzekł spiesząc do gospodarza.
Palej tymczasem doniósł księżnie, że posiłki przyprowadził i uprosił ją, aby się do spoczynku miała.
Noc jednak cała przeszła w trwodze dla wszystkich, chociaż nic się nie trafiło bojaźń tę usprawiedliwiającego.
Nad ranem, zostawiwszy kilku swoich wewnątrz domu, Iłło odjechał do zamku.
Zaledwie na dzień, Egid przybiegł znowu.
— A co, wyjechała? spytał gospodarza.
— Gdzie tam! posłali tylko na zamek, dostali straż i zostali.
Egid głową pokręcił i brwi zachmurzył; spojrzał w sień. W sieni grzeli się u kuchni ludzie Radziwiłłowscy. Uszedł.
W komnacie Mniszcha narada, Giżanka niespokojna, nagli aby niebezpieczną kobietę, której się lęka jako współzawodniczki, co najrychlej wyprawić.
Wysłany Jaszewski na zwiady, sam poszedł przyśpieszać wygotowanie listu z kancellarji królewskiej, odebrał go na swoje ręce i puścił się do miasteczka.
Księżna tylko co wstała z łoża, na którym strach i przeczucie nie dały jej spoczynku, gdy Jaszewski stawił się w gospodzie.
— Czego chcecie? spytał go Palej.
— Do księżnej wejść i z nią mówić.
Od stóp do głowy zmierzywszy oczyma szlachcica, stary sługa zdecydował się nareszcie wprowadzić go.