— Był, ale poszedł.
— Doprawdy? drwiąco rzekł dziad, a! poszedł! poszedł spać. Nie prawdaż?
— Kiedy ci mówię, że poszedł.
— Kiedy ci mówię, że jest.
— Nie ma.
— Tylkom co go widział śpiącego, odparł Lagus.
— A choćby i był, to cóż? nabierając odwagi zawołała kucharka.
— Ja go potrzebuję i muszę z sobą wziąść, krzyknął dziad wstając. A nie, a będziesz ty mi się przeciwić, to poczekam na proboszcza i powiem mu wszystko co o tobie wiem.
— Gadaj sobie, — z udaną obojętnością zawołała Magda — nie boję się.
— Nie boisz? zobaczemy!
— Zobaczemy.
Nastąpiła chwila milczenia, Lagus poskrobał się w głowę.
— Długo czekać, rzekł, a mnie pilno.
— Cóż będzie Magdo?
— Nic nie będzie.
— To taki chcesz, abym wszystko wyśpiewał, abyś miejsce utraciła, a może i gorzej jeszcze?
Magda była tak pomięszana, że słowa wyrzec nie mogła.
— A jak mi pozwolisz chłopca wziąść.
— Choćbym go i wziąść dozwoliła, to jak? — cicho odezwała się kręcąc fartuch w palcach.
— E! na to poradzim. Ty pójdziesz go zbudzić i powiesz mu, że kobieta jakaś czeka na niego w karczmie i przysyła za nim.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.