Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

cych się nad gołemi drzewy. Ludzie wracali z pól z pługami, witając podróżnego pobożnemi słowy:
— Niech będzie pochwalony.
Nagle jak widziadło jakie, przed zamodlonym stanął z twarzą zaognioną i oczyma błyszczącemi — Urwis.
Pierwszą myślą Maćka było uciekać, ale nim mógł zawrócić się, już schwycony silnie za rękę, wyrwać się nie mógł.
— Bracie, ach! bracie, zawołał spotykający go żak, ja za tobą gonię! Przebacz mi, jam cię zdradził! Na Boga, nie wiedziałem, co ten pies chciał zrobić z tobą, skłamał przedemną mówiąc, że cię do jakichś krewnych chce prowadzić. Klnę ci się na Boga, na wszystko święte i na pamięć biednego ojca mego, żem ci źle uczynić nie chciał. Dowiedziawszy się, żeś piekielną zdradą dostał się z mojej przyczyny w ręce łotrowskie, biegłem umyślnie za tobą, aby cię bezpiecznie do Krakowa zaprowadzić. Daruj mi! odtąd bratem ci będę i obrońcą. Chodź, chodź!
Pomimo widocznej szczerości tych wyrazów Urwisa, który burzył się sam myślą swej mimowolnej zdrady, Maciek bojaźliwie go powitał i nie bardzo chciał mu dać wiarę. Ale wkrótce niepojęta władza szczerości i prawdy, tchnąca ze słów żaka, zajrzała mu do serca.
— Więc tyś mnie źle nie życzył? spytał, ty nic nie wiedziałeś?
— Na imię ojca, to u mnie największe zaklęcie, przysięgam, że nic nie wiedziałem. Teraz, ja i ty, dwa palce jednej dłoni, nic nas nie rozdzieli.
Tu dopiero powoli idąc ku wsi, oba poczęli sobie wzajemnie rozpowiadać co się działo w Krakowie po