— Wam bo zawsze źle a źle — mówiła — choćby wam anioła z niebios sprowadzić i ten by takim próżniakom nie dogodził, co by do góry brzuchem leżeli cały Boży dzień i jeszcze do gęby by im strawę wlać, a potem pyska utrzeć... hę!
— Jak sobie chcecie — odrzekł suchy organista, kręcąc gębą wyschłą z pragnienia — ja taki swoje.
— Pop swoje, czort swoje.
— Jak sobie chcecie, a ja swoje! Próżniaki, powiadacie! próżniaki! A nic że to, że ja co dzień do mszy św. przygrywam i przyśpiewuję, a nieszpór, a inne prace ciężkie. U naszego jegomości spoczynku chwili nie ma.
— Doprawdy? zawołała Magda, już wam źle i z nim? A popatrzcie-no się na sąsiady, gdzie i myto zalega od kilku lat i organista młóci, albo gnój na pole wywozi dla proboszcza.
— Aha! odparł czerwouy Klecha, a taki oni tam mniej pracują jak my tu. U nas to prawdziwie dopiero ciężko. Chwili tchnąć nie można, msze śpiewa a śpiewa, nabożeństwa, panie Boże odpuść, sam komponuje co ich nawet ani w kalendarzu, ani w rubrycelli nie znajdziesz. Święta sobie przymyśla, nieszpory inwentuje, aby mu ludzi poczciwych nękać. Bo to nawet i Panu Bogu taka natrętność nie musi być miła, pokoju mu nie daje. I że sam żelazny, myśli że i my kamienni! A tu nie wytrzymać w takiej pracy, mnie w gardle zasycha, głosu braknie.
— Bo pijesz! zawołała Magda rezolutnie, organista z uczuciem obrażonej dumy powstał jak był cienki i długi.
— Bo pijesz! zakrzyczał wznosząc rękę. I to mi za
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.