złe mają, że gdy człek pada od znużenia, to się pokrzepi jaką szklanką, aby żył? Dalej, dalej, niech sobie proboszcz gdzie chce szuka organisty, ja nie wytrzymam.
— Tak było i mówić, rzekła Magda, podziękujcie na św. Marcin i ruszajcie z Bogiem, a ja ot i wiem już zastępcę na wasze miejsce.
Organista spojrzał z niechęcią na kucharkę i padł na ławę w rozpaczy.
— Tego byście i chcieli! tego... Ale nie! nic nie będzie z projektu. Kiedym tu głos mój sterał i skaleczał nieustannie becząc, teraz chcecie łupinę precz wyrzucić? O! nie!
Magda się rozśmiała.
— I porzuciłbyś stary bredzić, dodała. Gdzież już lepiej, spokojniej jak u nas. Bogu byś dziękował żeś się tu dostał. Gdybyś u innego plebana pijany responsorja nieszporne mięszał, dawno by cię wypędził.
— A ta mi zawsze pijaństwem w oczy kole! ruszając ramiony rzekł Klecha.
— Spojrzyj na innych, spojrzyj, mówiła dalej Magda. Ot najbliższy wszak ci organistę okłada kijem poczciwie, i dobrze robi, a waści kiwnął choć palcem kiedy nasz poczciwy proboszcz? powiedział złe słowo? Częściej wy na nieboraka pogdyracie, gdy się wam Boga chwalić nie chce, i radzibyście święto w kaszy zjeść, aby tylko nie śpiewać... Porzućcie, porzućcie.
— Już to pozwólcie sobie powiedzieć, przerwał mistrz szkoły marszcząc się swoim zwyczajem, że u naszego dobrodzieja ciężko to ciężko.
— I wy to mówicie?
— I ja! otóż to! bo przynajmniej po ludziach, człek
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.