choć goły, ale nic nie robi za to, a tu tak pilnują.
— Żebyście darmo chleba nie jedli.
— Śliczny chleb!
— E! nie grzeszcie.
— Albo to my nie warci lepszego? hę?
— Powroza, dodała cicho kucharka.
Dzwonnik w czasie całej rozprawy milczał, organista sam do siebie obyczajem pijanych, coś prawiąc ręką w powietrzu zamachiwał.
Albertus uśmiechał się.
— Boga chwalić, rzekł nareszcie. — Boga chwalić. Ot co ja to zaznałem prawdziwej biedy i teraz już nie piszczę. W żołnierce to panie.
— No! to przynajmniej człek nie głodny, rzekł organista obie ręce podnosząc.
— A tu kiedyście głodni? spytała kucharka.
— Śliczne jadło! śliczne jadło! żywo wołał Klecha, krupnik, barszcz! nigdy jajecznicy, nigdy nic delikatnego... A piwa! kwarta, dwie, do garnca nigdy nie dochodzi, człek utyć nie może, bo więcej wyekspensuje się śpiewając, niż potem podłata jadłem, i tak go ciągle potrochu ubywa.
To mówiąc rozpaczliwie ręką machnął.
— Gdym służył wojskowo, rzekł Albertus, szliśmy na Wołosz panie... zbliżaliśmy się nad Dniester... otóż...
— Aleście piwo mieli? — rzekł organista.
— Często i wody brakło.
Organista nie dowierzając odwrócił się z pogardą niechcąc słuchać.
— Są tam bracie takie stepy — mówił Albertus — że, jak okiem zajrzysz, ani trawy, ani wody, ani drzewka...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.