waj, śpiewaj nad umarłym, śpiewaj gdy się żenią, a w gardle sucho.
— Albo jak ja, ucz smarkaczów od rana do wieczora, i w dodatku kościelną służbę sprawuj i fetory wąchaj.
— Mógłbym i ja się poskarzyć, ozwał się milczący dzwonnik, ale dam pokój.
— I lepiej zrobicie, odpowiedziała Magda, pożal się Boże stękać, kiedy nie ma czego. Niech inni Klechowie narzekają nie wy. U innych to proboszczów bieda, gdzie i w polu rób i pierze drzyj i do kuchni posłuż i myta nie dadzą i z petycij czwarciznę odbiorą — i —
— To też Klechowie uciekają, zwycięzko zarzucił organista, a my siedzim.
— I stękacie sami niewiedząc czego.
— Praca jak we młynie, człek dnia nie spocznie.
— Wam bo taki darmo chce się chleb jeść.
Nastąpiła chwilka milczenia, w czasie której Magda rzuciwszy okiem do koła wskazała palcem na drogę. Na gościńcu coś czerniało. Wszyscy się obrócili i każdy idącego ku plebanji, inaczej sobie wytłumaczył.
— Stara kowalowa jaja niesie pewnie, rzekła Magda — to i dobrze, bo mi ich braknie na piątek.
— Któryś to z moich żaków — szepnął Magister.
— Czy nie piwo niesie Grzegorz? — spytał sam siebie organista — dobrze by zrobił. —
— Może jaki żołnieraka — mruknął Albertus.
— Ni to, ni drugie — po chwili przypatrywania się uważnego, rzekła kucharka, jakieś chłopiątko bose, z głową obwiązaną, w mizernej sukienczynie, ku nam kroczy.
— Nowa gęba co nas w objedzie odje, gadał organista, bo jak tylko jaki odartus, to go pewniusieńko proboszcz na objad zaprosi.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.