Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

skalistem łożyskiem, dalej czerniały lasy na górach rozsypane. Koło zamku były stare, bardzo stare drzewa, takie same lipy jak tutaj, właśnie spojrzawszy na cmętarz wasz, przypomniałem sobie dzieciństwo. Na pagórku za pałacem był ogród, gdzie mnie niańka moja Agata nosiła. Jak wielkie wschody okryte murawą, ciągnęły się od zamku do rzeki ogrodowe kwatery kondygnacjami. W pośrodku zasadzone były kwiaty piękne, jużem potem nigdy takich kwiatów w życiu nie widział. Wolno mi było je zrywać wszystkie, bawić się niemi. Agata mnie pieściła, a matka kochała bardzo. Nie wiem tylko czemu byliśmy zawsze sami i często ta którą, nazywałem matką, gorżko, długo płakała.
Tak trwało dość długo, nie wiem co się potem stało, dla czego Agata w nocy wyniosła mnie z zamku, oddała jadącym ludziom jakimś, a ci zawieźli daleko. Pamiętam, płakałem całą drogę, i nie prędkom się utulił na miejscu. Tam już nie było matki, był domek mały, lichy, słomą kryty, kilka izb w nim białych, las do koła, sad owocowy smutny, stara jakaś kobieta. Zabroniono mi wspominać o matce, zaczęto mnie nazywać Maćkiem i stara mówiła żem jej syn.
Agata i dawniejsza moja matka często w nocy mnie odwiedzały. To znowu nie wiem jak długo trwać mogło, ciężkom się do nowego życia przyzwyczajał, starej kobiety kochać nie mogłem. Ona pilnowała mnie jednak troskliwie, ale tęskno było za matką, która choć czasem na chwilę skrycie się pokazała, to mi ją nazywać mamą zabraniano i mówić o niej zakazywano. Ona przybywszy płakała zawsze, sadzała mię na kolanach i tuliła do siebie, a gdy przyszło się rozstać, to ją Agata gwałtem prawie odprowadzać musiała.