Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/38

Ta strona została uwierzytelniona.

Jednej nocy wrzawa się zrobiła w domu, stara pochwyciła mnie z łóżeczka, skoczyła ze mną przez okno i ukryła się w sadzie. Słyszałem wołanie do koła, szukanie, chodzenie, i dopiero rano wróciliśmy do domu. W kilka dni Agata wywiozła mnie ztąd. Droga była długa i niewygodna; jechaliśmy wozem prostym, ja w sukmance, ona w siermiędze. Nocowaliśmy po lasach, w lichych budkach, a Agata ciągle się czegoś obawiała. Z pól rozległych i wzgórzystych, dostaliśmy się w lasy bez końca, smutne, czarne, gęste lasy, środkiem których wiła się droga wązka zarzucona kłodami, poprzerzynana strumykami i błotnistemi brody. Czasem przerzadzał się las, widać było pole, lub szeroko rozłożone kępiaste błota, ale za niemi lasy znowu, które zdaje się końca nie miały.
Stanęliśmy nareszcie we wsi jakiejś, otoczonej także borem czarnym, w małym domku, w którym mieszkał stary już ksiądz. U niego zostawiła mnie Agata i tu znowu ucząc się trochę, swobodniej biegając, pobyłem czas jakiś. Lat nie liczyłem, podrosłem, smutno mi jakoś było, Agata nie przybywała.
Przywykałem nareszcie i do nauki, do samotnego życia, gdy znowu ksiądz powiedział, że muszę się z nim rozstać. Powiedział mi, że się nazywam Maciek Skowronek, że jestem ubogich rodziców dziecię, sierota i kazał iść do Krakowa uczyć się. Dali mi trochę pieniędzy na drogę, przewodnika do wielkiego gościńca i po kilka kroć powtórzywszy jak mam iść, co robić, co odpowiadać jeżelibym był pytany, puścili już samego.
— Samego jednego! zawołała Magda.
— Strasznie, to pachnie kłamstwem — dodał z za