Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.

— Lagus wyszedł z lochu, a znalazłszy ślad nóg moich na popiele, w trop niemi poszedł z tym drugim ku mojemu ukryciu. W oczach mi się zaćmiło, dech wstrzymałem, byłem pewny że mnie zobaczą, skurczyłem się i zamknąłem oczy. Ale widać ślady skończyły się u kupy słomy i popalonych snopków zrzuconych z dachu, bo Lagus kręcił się, mruczał, deptał, klął, począł chodzić w prawo i lewo, stąpił kilka razy aż na moją rozbitą głowę, ale żem ja ani stęknął, a słoma się wszędzie pod nogami jednakowo uginała, zszedł nareszcie do budowli, oglądał je długo z latarką, a nic nie znalazłszy nareszcie znowu do oczekującego żyda wrócił.
— A co?
— Nie ma, licho wie co się z nim stało! Ale musi tu gdzieś być niedaleko, bo przybity dobrze, daleko się nie zawlókł. Ja tu się położę i będę czekał do dnia, po dniu jak zaświta, to go znajdę.
Chwilkę jeszcze gadali, potem żyd odszedł, a Lagus został, położył się na słomie obok mnie, skrobał, stękał i nareszcie zasnął. Jak tylko usłyszałem chrapanie jego i upewniłem się, że spał, wywlokłem się mimo bolu i strachu z ukrycia, prześliznąłem mimo, wyrwałem z podwórza i począłem uciekać, co mi tchu stało, padłem na murawie i do dnia leżałem. Jak dzień, bojąc się aby mnie znowu Lagus nie pochwycił, począłem z Krakowa uciekać, sam nie wiem dokąd, dostałem się aż tutaj.
Chłopiec zamilkł, proboszcz, który przez czas opowiadania pilnie się w niego wpatrywał, zdawał się szukać w jego oczach i twarzy dowodów prawdy całej powieści.