Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.

— Taki i dnia nie da spocząć! ruszając ramionami rzekł Klecha. Cóż z nim począć, uparty i nieprzeparty. Byłbym poszedł na jaki dzień do Leszczy, a tu nie ma sposobu.
Za chwilę wózek stał zaprzężony w ganku.
— Wy zaś Magdo, rzekł Proboszcz wdziewając płaszcz, pilnujcie chłopięcia tego aby miał wygodę do mego powrotu.
To mówiąc wsiadł do wózka i przeżegnawszy się jak zwykle czynił przed każdą drogą, począwszy modlitwę po cichu, zaciął konia z lekka i z bramy probostwa drogą ku Krakowu się posunął.
Na probostwie bezkrólewie, z którego Klechowie radzi byli bardzo, i gdyby ich Magda nie wstrzymywała, pozwolili by sobie wiele. Magister dał żakom pokój i razem z Albertem, organistą i dzwonnikiem posiadali na ganku, stękać po swojemu.
Miało się już ku południowi, gdy im zabrakło przedmiotu do rozmowy, dawno wyczerpanego nieustannemi gderaniami i poczęli wszyscy ozierać się, ziewać, oczekując tylko obiadu, aby się spać położyć, lub ruszyć po wsi za jałmużną zwyczajną. W tem fórta skrzypła, psy zaszczekały i rzuciły się ku niej, wszedł odarty dziad.
Magda na głos psów wyrwała się z kuchni, spojrzała, zbladła, ale szybko dała znak w krąg wszystkim, aby milczeli — poznali Lagusa.
Sama pobiegła do izby i ukryła Maćka w alkierzu, a powróciwszy stanęła w ganku. Olbrzymiego wzrostu, barczysty, zarosły, w pół zgiąwszy się, dla nadania sobie pozoru starości, szedł Lagus, klepiąc pacierz i rzucając na wszystkie strony oczyma, których białka migały dziwnie.