— Mógłby oddać, pomyślał, niech go kaduk, zdaje się silniejszy od Janka Zawalidrogi.
Po chwili milczenia, Lagus rozpoczynając westchnieniem, spytał:
— Nie widzieliście tu czasem jakiego chłopaka, sieroty?
Wszyscy spojrzeli po sobie, Lagus który w tej chwili chleb z torby dobywał i oczy miał spuszczone, nie widział tego.
— Kogo? kogo?
— Oh tak chłopięcia, sieroty?
— Jakże on wyglądał?
— A był tu jaki?
— Wczoraj, obojętnie zawołała Magda, ale dziś rano przenocowawszy tu — poszedł dalej. Cóż to za jeden? Nieborak, miał głowę skaleczoną, mówił że się uderzył.
Lagus podniósł oczy szybko, popatrzył i dodał:
— Doprawdy? skaleczył się, biedniaczek! i bardzo?
— Dosyć mocno w głowę.
— Opatrzyliśmy go tutaj, dodał Albertus.
— A dokąd pociągnął?
— Oto wsią przed siebie, nie wiadomo dokąd. Ale czemuż to o niego pytacie?
— Bo to moje dziecko!
— Twoje, rzekł Magister tamując się, aby nie uderzyć Lagusa i miarkując pod spojrzeniem Magdy.
— Juściż! kawał łotra! Uciekł mi z Krakowa, to za nim się wlekę.
— O! dogonicie go rychło, rzekła Magda, bo powoli się wlecze, słaby nieborak,
Lagus, który przed chwilą miał odpoczywać, wstał, pochował co wyjął do torby i zarzuciwszy ją na plecy, rzekł:
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.