Nie będziemy opowiadać, jak ksiądz proboszcz nasz odjechał do Krakowa, jak stanął u K. K. Bernardynów, gdzie go serdecznie przyjęto, jak naprzód do kościoła na modlitwę, potem się udał na miasto.
Biedny ksiądz, który dawno już stolicy nie widział, czuł się w niej bardzo obcym, wytarta jego sutanna każdego innego byłaby wstrzymała, ale on nie wstydził się swojego ubóstwa, nie lękał się niczego, nie był przystępnym śmiechom ludzkim. Po nabożeństwie posunął się wolnym krokiem ku kościołowi Panny Marji, ale zbliżając się, miarkował że nie wie jak dopytać się o Agatę, gdyż może być nie jedna żebraczka tego imienia pod kościołem. Biedził się więc zawcześnie i potrząsając kilką groszakami z kieszeni dobytemi, szukał oczyma twarzy, któraby większą w nim ufność wzbudziła.
Wszyscy żebracy siedzący na cmentarzu (to jest na placyku otaczającym kościół) wyciągnęli razem ręce, widząc zbliżającego się z groszami w ręku księdza.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.
IV.
PROBOSZCZ W KRAKOWIE.