Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/58

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wy?
— Jeszcze przed pielgrzymowaniem mojem do Rzymu, leżałem z choroby w domu księżnej, matki dziecięcia.
— Księżnej! mówicie?
— Tak, ruskie to książęta, Sołomereccy; ale jeźli wola i łaska, ja wam wszystko opowiem.
— Bardzo was proszę, rzekł ksiądz siadając, słucham.
Brat Groński usiadł niżej na ławie i począł księdzu opowiadać to co słyszał od Agaty. Powieść jego tak się zgadzała z opowiadaniem dziecka, że proboszcz coraz bardziej zajęty i poruszony, zaledwie dosłuchawszy opowiadania, pożegnał pisarza i udał się rozpytywać Senjora szkoły, Pudłowskiego.
Pudłowski był mu dawno znajomy, nie wahał się więc zabiedz do niego i coś więcej jeżeli można dowiedzieć.
Szkoła była pusta, i proboszcz dwa razy pociągnąć musiał kozią łapkę, nim mu z widoczną niecierpliwością człowieka, oderwanego od pracy, otworzył Senjor. Chwilę popatrzał zmordowanemi oczyma na proboszcza nim go sobie przypomniał: nareszcie opuścił drzwi i uśmiechając się z przymusem do środka poprosił.
— Dawno niewidzianego, dawno, rzekł jąkając i niespokojnie ozierając się na drzwi do drugiej izby. Cóż za szczęśliwy traf sprowadza?
— Rad jestem że was w dobrem zdrowiu zastaję.
— Jakkolwiek, dosyć.
I wskazał na krzesło, z którego zrzucił na ziemię czapkę żydowską. Czapka ta dowodziła, że Hahngold był u Senjora zamknięty w drugiej izbie.
Proboszcz nie mając czasu do stracenia rozpoczął pytania.