— Straciliście jednego z waszych żaczków, rzekł, niedawno.
— A! tak, nie pamiętam, tak! podobno. Jakże się zwał? zaraz! Maciek Skowronek! Wiecie o nim?
— Trochę, rzekł proboszcz, ale wprzód powiedzcie mi co wam o nim wiadomo.
— Prawdziwie, to coś niepojętego, niechętnie odrzekł Pudłowski, już mnie kilka osób o to dziecko pytało. Jednak to plebejus.
Ksiądz się uśmiechnął.
— Nie tak jak myślicie.
— Jak to? Sierota z Rusi?
— Sierota, nie całkiem, a co się tycze plebejuszostwa, princeps non plebejus, ex sangvine procerum Regni.
Pudłowski osłupiał i zerwał się z krzesła, ale ksiądz w tej chwili zwróciwszy oczy na żydowską czapkę, z żółtym aksamitnym wierzchem, położył palec na ustach.
— Jak? co? kto? począł pytać senjor.
— Ktoś tu u was jest?
— To, to, Kampsor nasz, dla spraw Bursy, to najlepszy człowiek.
Ksiądz głową niedowierzając poruszył.
— Dość wam, rzekł, na ten raz wiedzieć, że dziecię to ma nieprzyjaciół, co je zgubić pragną, że tu w Krakowie jest ktoś co nań czyha, że wydane zostało w ręce dziadowi przez niejakiego confratra żaka przezwanego Urwisem. Weźcie go na spytki, każcie zawołać.
Pan Pudłowski zajęty cały nowiną, wybiegł za Urwisem, z małą jednak nadzieją żeby go złapać można, bo żak ten częściej był pod oknami mieszczek, niż w Bursie. Dziwnym przypadkiem zszedł go Senjor na wschodach.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/59
Ta strona została uwierzytelniona.