Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

wiodę. A jeśli się będzie opierał, nic nie zważajcie, choćby płakał, nagrodzą mu się te łzy, bo on nic nie wie jakie go szczęście czeka.
— W istocie czekało go, dodał pleban, porwanie zbójeckie i mało nie śmierć, rozbicie głowy.
Żak uszy sobie zatknął, powstał żywo i krzyknął.
— Zabiję tego psa dziada!
— Dajcie mu pokój, przyjdzie nań kara i bez was.
— Ale gdzie jest Skowronek? kto go ocalił?
— Bądźcie o niego spokojni, a dziękujcie Bogu, że was od ciężkiej zgryzoty sumienia uwalnia.
Pudłowski na skinienie księdza odryglował drzwi w milczeniu, a żak w pół oszalały, wyszedł, raczej poleciał pod kościół szukać Lagusa, którego jednak nigdzie znaleźć nie mógł.
Proboszcz tymczasem pomówiwszy z Senjorem, któremn wszystkiego co wiedział nie widział potrzeby mówić, dawszy jednak do zrozumienia że chłopiec u niego się znajduje, pożegnał go i odszedł.
Ledwie się drzwi za nim przywarły, gdy drugiemi blady, pomięszany wszedł z kryjówki swojej Hahngold.
— Zkąd ten ksiądz? spytał się Pudłowskiego.
— Ztąd nie daleko, z okolicy, gdzieś z pod Proszowic podobno, doprawdy nie pamiętam miejsca.
Hahngold wziął za czapkę.
— Muszę śpieszyć, rzekł, wybaczcie, czas drogi.
— A moje strusie skrzydła?
— Będą, będą! To mówiąc Kampsor łapał za klamkę i spuścił się żywo ze wschodów, tak że odchodzącego powoli proboszcza zastał jeszcze w ulicy. Tu obejrzawszy się do koła, nacisnąwszy na uszy czapkę, nasunąwszy pod brodę płaszcz, posunął się powoli za księdzem.