Żyd głowę tylko we drzwi wcisnął, dał jakiś znak i wywiódł za sobą, potężnego młodego chłopca z krzywą ręką. Był to znajomy mu żebrak zwany od swego kalectwa Krzyworączką, siedział on pod kościołem KK. Bernardynów, jadł w klasztorze i sypiał tam, posługując ile mu kalectwo dozwalało. Kampsor znał go, jak znał wszystkich prawie uliczników.
Dobył grosz biały i pokazał go.
— Kto wczoraj zajechał do Bernardynów z księży?
— Proboszcz z pod Proszowic.
— Jak się nazywa?
Żebrak całą rękę wyciągając po datek, powiedział nazwisko, żyd odszedł szybko, a Krzyworączka wrócił do szynkowni uśmiechając się.
Ztąd Aaron pobiegł do swego domu, niedając się już zatrzymywać po drodze.
Nazajutrz rano po mszy, wózek księdza wytaczał się z podwórza OO. Bernardynów i śpieszył w stronę domu. Dzień był chmurny, wilgotny i smutny, proboszcz zamyślony odmawiał pacierze, koń trnchtem biegnąc poparskiwał. Na śród drogi poczęła szkapa nakuliwać i ledwie dojechawszy do pierwszej plebauji, z wielkiem zmartwieniem swojem zatrzymać się musiał. Napróżno oglądano kopyto biednej klaczy, nic nie okazywała choroby zatratowania, stłuczenia, a jednak kulała. Nazajutrz wiedli ją do wody, toż samo, zawsze w nadziei ozdrowienia konia, proboszcz się zatrzymywał, aż nareszcie straciwszy ją, wziął kij w rękę i poszedł piechotą.
Nie męczyła go droga, bo był przywykły do podobnych pielgrzymek, ale niespokojny i o dziecko i o kościół i o dom, w którym zwykle po jednym dnin
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/63
Ta strona została uwierzytelniona.