Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

czone nie stanęły.
— Uważaj Mortchel jak lepiej, aby tylko pani było wygodnie.
— Zresztą zobaczymy.
W tej chwili pomimo deszczu lejącego o firanki rydwanu, roztwarła się zasłona białą ręką posunięta i nkazała głowa kobieca bladości śmiertelnej, rysów twarzy dziwnie pięknych, oczu zamglonych świeżym płaczem, ale ognistych jeszcze. Kobieta wyglądająca mogła mieć lat trzydzieści kilka, a rysy dowodziły niedawno i nie zupełnie jeszcze znikłej wielkiej piękności; cierpienie jakieś czy choroba wypiętnowały na niej marszczki, odjęły nietylko rumieniec, ale nawet wszelkie krwi ślady. Rzekłbyś że powstała z trumny i otwarła oczy pod całunem. Ręka jej była tak biała jak twarz. Ciemna suknia osłaniała szerokiemi fałdy kibić jej wysmukłą i cienką, ramiona białości marmurowej, kreza stojąca otaczała szyję, głowę wdowi czepiec czarny objął i wychudłą twarz zasłaniał. Nieznajoma spojrzała, przeżegnała się, zadrżała i poczęła modlić. Cichym, miłego dźwięku głosem spytała starego sługi, który się w tej chwili odwrócił:
— To Knyszyn?
— Tak, pani, tak.
I firanka zapuściła się znowu, a ż z starym sługą szeptać coś poczęli. W powozie było słychać płacz i łkanie tłumione, przerywane jakby rozmową urywaną.
Nie młoda już i skromnie bardzo ubrana kobieta, rysów twarzy grubych, wyrazistych ale tchnących dobrocią, siedziała w powozie obok pierwszej. Ona to starała się ją pocieszyć i utulić rzewnemi łzami płaczącą.