Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pani, pani, czyż łzy pomogą? zbliżamy się do celu, może Bóg da, że król J. M. wymierzy nam sprawiedliwość. Nie ma jeszcze czego rozpaczać!
— A! moja Janowa, czyż utrata dziecięcia, czyż wszystko co przecierpiałam, nie wyciskają łez mimo woli? One same płyną. Mój Staś! Bóg wie gdzie, może go już pochwycili, może. —
— Bóg strzeże sieroty. Agata poszła za nim, pan Czuryło.
— Wszystko ja to sobie mówię, a jednak płaczę mimo woli. Kto wie czy król poznać mnie zechce, czy zechce się ująć za krzywdę.
— Ja nie wątpię.
— Szczęśliwaś moja kochana.
I nieznajoma znowu gorżko płakać zaczęła.
— Zbliżając się do miejsca, w którem ostatnia moja nadzieja, strach za serce ściska. Sama jedna! jak się dostać do niego, jak uprosić, jak mu wytłumaczyć.
— Chyba pani w opiekę Bożą nie wierzysz nad dzieckiem i nad sobą? ozwała się Janowa.
— O! gdybym w nią nie ufała, dawnobym umarła!
— Tyle jej pani moja miałaś dowodów.
— I tyle przeciwności.
— Bóg zsyła krzyże tym których kocha, odpowiedziała Janowa, usiłując jakkolwiek towarzyszkę z płaczu zachodzącą się utulić. Ale nie pomagało, ona płakała a płakała.
Wjechali w miasteczko, którego szerokie ulice ostawionemi lichemi domki, gdzieniegdzie przeciętemi nowszą porządniejszą budową, pełne były błota. Wielka murowana gospoda wznosiła się w pośród rynku otoczonego domostwy żydowskiemi, kramikami drewniane-