Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

zagrzęźnienia przebyć ten piekielny kawałek drogi.
Zatrzymał się żyd u wrot nieco większego domu, któren z wywieszonych skór do koła i zapachu właściwego garbarnią się wydawał. Stał on nad wodą, z jednej strony na ziemi, z drugiej na gęsto nabitych palach oparty; miał wzjazdowe wrota, ganek z galeryjką niezgrabną, kilka okienek w części pęcherzami i szkłem zaciągnionych. Czerwono malowane okiennice z wyciętemi sercami wisiały od wiatru dygocząc na drewnianych z gruba wyrobionych zawiasach.
Widząc zatrzymujący się powóz u drzwi swoich, garbarz z zakasanemi po łokieć rękawy, zawalanemi farbą rękoma, w kaftanie tylko i jarmułce na głowie, wyszedł na ganek. Mortchel ujrzawszy go zlazł, podał rękę, wszedł do izby, całując palce dotknięte do umieszczonego na nszaku hebrajskiego napisu i począł coś mówić z gospodarzem. Stary sługa tymczasem smutnie podparłszy się został na kozłach, z cierpliwością bezprzykładną znosząc bijący deszcz w same oczy.
— A co Paleju?
— A co pani, stojemy, czekamy, żyd poszedł szukać gospody dla nas.
Odpowiedział stary na zapytanie z wnętrza powozu wychodzące.
Widać było gospodarza żywo rozmawiającego z woźnicą czas jakiś, przekonywającego jak by o czemś, potem wychodzącego na ganek i wracającego znowu, koniec końcem zaczęto wymiatać i uprzątać pierwszą izbę, wynosić żydowskie pierzyny do alkierza, żydówki uwijały się, kręciły, a Mortchel podnosząc zasłonę i zdejmując czapkę przystąpił do rydwanu.
— Jasna pani może wysiąść, ngodziłem gospodę,