Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

stoję, nie wyrywam z ręki, ale pomnij potem, aby inni....
— Któż mi to może odebrać, co mam z łaski króla jegomości?
— Kto? kto wie?
I spuścił oczy w ziemię.
— Ale któż przecie?
— Senatorowie szemrzą!
— Niech szemrzą z Bogiem, zapłacę ich kiedy będzie potrzeba. Ja mam przyjaciół, wy także, wy musicie mnie bronić, bo moja sprawa waszą, panie Mikołaju. Ale do tego daleko, a teraz pora nagrody, za którą się dobrze i długo wysługiwało.
Mniszech się uśmiechnął nieznacznie.
— Moja Basiu, rzekł, ja najlepiej wiem, że ci król jegomość dość już zapłacił!
Kobieta zaczerwieniła się cała, zapłonęła i z ściśniętemi usty posunęła się ku podkomorzemu.
— Zaprawdę dosyć! Za to żem młoda, żem poczciwa wstyd i młodość u łoża schorzałego, obrzydłego starca zagrzebała, za dnie nudy śmiertelnej, za spodlenie, za sromotę.
— Ale powiedz mi, czegoż więcej żądać możesz? król cię uszlachcił.
— Co mi tam uszlachcenie! rzekła kobieta rzucając ręką dumnie, ja się uszlachcę sama, mnie trzeba złota, złota!
— Wzięłaś go dosyć także, gdybym liczył Basiu, trzydzieści, czterdzieści tysięcy czerwonych złotych, może więcej.
— Gdyby dwa razy tyle, cóż to za moje ofiary, panie podkomorzy? Wolałabym ubóstwo poczciwe, o!