Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/83

Ta strona została uwierzytelniona.

Na te słowa wszedł zaufany Mniszchów sługa Jaszewski i stanął we drzwiach, dając znaki panu podkomorzemu, że mu coś chce powiedzieć. Był to chudy, szpakowaciejący, chytrej fizjognomji szlachcic, na którego policzku zospowaconym blizn się różnego pochodzenia krzyżowało mnóstwo. Szara kapota na nim, szabelka kusa, pas skórzany.
— A co? spytał podkomorzy cicho.
— Szawłowski tu jest.
— Widziałem go. Pilnuj mi Giżanki każdego kroku, każdego skinienia, gdzie pójdzie, z kim mówić będzie, co czynić. Kie dozwalaj o ile możności wychodzić z mieszkania.
— Dobrze panie, nic więcej?
— Tyle na teraz, idź!
Jaszewski szasnął nogą i wyskoczył szybko.
Na drugim końcu zamku cale odmienne odgrywały się sceny, i tam ze smutkiem na twarzach usiedli w zimnej izbie: ksiądz biskup Krakowski, Sędziwój Czarnkowski i świeżo przybyły Tarnowski młody.
Głębokie milczenie panowało czas jakiś, przerywane tylko westchnieniem, lub niecierpliwem poruszeniem referendarza koronnego.
— Po co my się tu wleczem za dworem, zawołał wreszcie rozgniewany widocznie biskup, aby być świadkami tego nieszczęścia, tego spodlenia pana naszego, tej ruiny skarbu, tego panowania faworytów i nierządnic!
— Pojmuję, rzekł Czarnkowski, i podzielam oburzenie wasze, ale myśmy jak żołnierze na posterunku, czy zrobią co czy nic nie dokażą, stać muszą.
— Muszą! powtórzył biskup poprawiając niecierpli-