Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/86

Ta strona została uwierzytelniona.

Tu wszedł medyk królewski Fogelfeder, blady, pomięszany i nisko się skłoniwszy biskupowi, rzekł z cicha:
— My tu, a i czarownice za nami!
— Co? zawołał biskup bledniejąc.
— Są już tu, kiwając głową zawołał z oburzeniem Niemiec, którego blada zawsze twarz i niebieskie ogromne oczy, teraz jeszcze bardziej pobladły i zmieniły się dziwacznie. To mówiąc miął kawałek papieru w ręku, a drugą szarpał na sobie nieznacznie czarne odzienie. Widać było i niepokój i gniew tłumiony w jego przeciągniętej twarzy.
— Kto je przywiódł? spytał biskup.
— Za wyraźnem rozkazaniem Jego królewskiej Mości sprowadzona z Wilna jedna, druga nie wiem zkąd, trzecia już tu dawno pono czekała na nas.
— Kto z niemi przyjechał?
— Z Wilna Budzikowę dworzanin królewski przywiózł.
— Cóż z nią myślą czynić?
— Wszak nie na co innego, tylko dla leków ją przywieźli rzekł w rozpaczy Fogelfeder, ja za życie królewskie odpowidam, jak się nazywam lekarzem, a te baby, one mu gotowe dać ziele jakie, one gotowe nieczystą mocą odpędzać chorobę.
— To są czarownice, rzekł referendarz, ja słyszałem o nich, ale nie można dopuścić, aby one co z królem Jegomością czyniły.
— A! zlitujcie się, nie dopuście, przerwał załamując ręce Fogelfeder.
— Chodźmy, rzekł biskup.
— Chodźmy, dodał referendarz.