Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.

— Posłać po pana marszałka litewskiego, pojedziemy wszyscy razem, upadniem mu do nóg, będziemy błagać go.
I żywo ruszyli się do drzwi, gdy te otwarły się z trzaskiem i wszedł Mikołaj Radziwiłł.
— Dokąd? — spytał, widząc zbierających się do wyjścia.
— Do króla.
— Pięć razy byłem i niedopuszczono mnie do niego, rzekł z gniewem marszałek. Ci faworyci stoją jak psy u drzwi i szczekają, myślą że im kto z pyska kości weźmie, które gryzą.
— Ale to być nie może, aby nas niedopuszczono, zawołał biskup, tu idzie o życie królewskie! Czarownice są w zamku, które go leczyć mają, my na to dozwolić nie możem. Ta hałastra sprowadza z końca świata oszustów i niegodziwe niewiasty, aby niemi wyciągnąć grosz z szkatuły królewskiej i podzielić go między siebie. To zgroza!
— Chodźmy, rzekł Radziwiłł, ale z góry powiadam waszmościom, że nas niedopuszczą. Dla nas król albo śpi zawsze, albo chory.
Przeszli dziedziniec i skierowali się ku komnatom królewskim; Fogelfeder, który z początku szedł za niemi, przyzostał potem i do izdebki swej zasmucony odszedł. Senatorowie bez przeszkody dostali się do sali, ale skoro ukazali się tutaj, Mikołaj Mniszech zaszedł im drogę.
Pomimo grzecznego ukłonu i uśmiechu jakim powitał przybywających, widać było jakiś blask szyderski w jego oku.
— Do króla JMości przychodzim, rzekł biskup.