Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chodźmy, to próżno.
I wyszli, Mniszech śmiał się szydersko siadając w krześle.
W dziedzińcu spotkali Fogelfedera.
— A cóż? spytał Niemiec trwożliwie, a cóż?
— To co zawsze, rzekł referendarz, odprawiono nas z kwitkiem.
— Na Boga! ale do jutra czasu nie będzie, te kobiety! te kobiety! one króla oczarują, one go struć mogą!
I w rozpaczy ręce łamał.
Mniszech, który z okna sali widział wszystko, coraz weselej śmiał się i z gniewu senatorów i z rozpaczy lekarza, której powodu się domyślał.
Zmierzchło. W komnacie królewskiej dwie świece woskowe stały na kominie, August dawno się był przebudził, ale siedział w tem samem położeniu, z wyciągnionemi nogami, na których ból ciągle się uskarzał. Niekiedy westchnienie z piersi mu się wyrywało, niekiedy zadrzemał, to znów jakby umyślnie budził się i wołał Kniaźnika.
— Kniaźnik!
— Jestem N. Panie.
— Zawołaj podczaszego Jakóba.
Kniaźnik zawrócił się, jakby iść chciał i wstrzymał chwilę.
— Po co? spytał.
I zbliżywszy się do ucha króla szepnął mu:
— Jest Anna z Witowa.
— Jest? to dobrze! odpowiedział król, ale zawołaj mi Jakóba.
— Na cóż W. Królewskiej Mości Jakóba?