zacy, Rusowie, Francuzi, Niemcy pospołu tu gwarzyli. Jedni grali w kości, drudzy rozprawiali cicho, inni zajadali w kącie, inni drzemali na ławach. Stary dziad lirnik u proga piszczał na niestrojonym instrumencie, towarzysząc sobie niemniej fałszywym głosem. Nie wiem zkąd przybyły cygan, odarty, ogorzały, osmolony, skakał grając na drumli, żyd zabierał się brząkać na cymbałach. Dodawszy do tego gwar, śmiechy i krzyki, można mieć wyobrażenie szumu jaki panował w czeladnej.
Na ustroniu dwóch starych już ludzi rozmawiali z sobą. Jeden z nich był to kozak Palej, przybyły tegoż dnia z nieznajomą kobietą do Knyszyna, drugi sługa pana Mikołaja Radziwiłła, Iłło, Litwin. Oba starcy byli smutni, poglądali na ten gwar i ruch otaczający z wyrazem jakiegoś politowania.
— Być-że to może, mówił Palej, król tak bardzo ma się źle?
— Najgorzej, bo lekarzy nie słucha, a w czary wierzy, coraz to mu inną babę sprowadzą, a co jedna podleczy, to druga zaszkodzi mu: zresztą choćby i pozdrowiał, kiedy wyssą z niego zdrowie baby drugie, co za pieniądze starca kochają.
— Któż? to ta Giżanka zapewne, spytał Palej, bo to o niej szeroko gadają, jakoby ją król udarował i uszlachcił.
— Czy to jedna Giżanka? zawołał Iłło. Jedną trzyma Jakób, drugą Kniaźnik, trzecią podkomorzy, czwartą Zieliński łożebny, piątą Konarski starszy nad strażą, a kłócą się tylko, który swoją podstawi słabemu królowi.
— Toż zgroza! rzekł Palej.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/91
Ta strona została uwierzytelniona.