Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mało tego, mówił Iłło dalej, mieniają się kobiety co chwila i okropno patrzeć na biednego pana, który traci przytomność, klucze z rąk puszcza, wszystko co ma rozdaje, kona prawie codzień nieprzytomniejszy. Nieraz choremu, gdy się zalękną o życie jego, każą podpisywać sobie ceduły, przywileje. Bóg wie.
— A panowie senatorowie?
— Im drzwi przed nosem zamykają, jak dziś się stało.
— Powiedźcie mi, do kogo tu mojej pani udać się z tą sprawą?
— Do kogo? gorżko uśmiechając się rzekł Litwin, a juściż nie do Radziwiłła pana mego, ani do referendarza, ani do biskupa, ale do Mniszchów, do Giżanki, a bodaj do Kniaźnika lub Jakóba podczaszego, to będzie najskuteczniej.<br n — Ale ona nie zechce!
— Inaczej nic nie zrobi, smutnie dodał Iłło. Chce-li wyprosić co, nie inaczej jak pieniędzmi i u nich.
— Ale my nie mamy pieniędzy.
— To trudno.
— Nie możnaby jednak, aby księżna pani poradziła się księcia marszałka i widziała z nim jutro?
— Dla czego nie? Ja mu dziś jeszcze o tem powiem, ale z góry przestrzegam, że nic przez nas nie zrobicie, raczej by wam, jako Rusinowi i znajomemu, do Kniaźnika się udać.
— Ależ Kniaźnik pokojowiec tylko.
— On więcej tu znaczy, drzwi w ręku trzymając, niż książę marszałek.
Palej poskrobał się po głowie i zamyślił.
— Z lichem bym mu się pokłonił, ale mi wstyd