Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/94

Ta strona została uwierzytelniona.

wisłą brwią osłonionemi, człowiek. Uchodził on za czarnoksiężnika, za pośrednika w ciężkich sprawach, w potrzebie szpiega i sługę zaprzedanego Mniszchom. Żywo chwycił za rękę Jakóba i odprowadził ku kominowi.
— Słysz! tu jest Korycka? spytał.
— A jest.
— I z nią Zuzanna?
— Podobno.
— Pan podkomorzy chce się widzieć z Korycką nim król ją wezwie.
— Na co?
— Czy ja wiem! Żyd ruszył ramiouami.
— O! ty nie wiesz. Cóżby to było, żebyś ty nie wiedział?
— Ja nic nie wiem, ja robię co każą.
— No to ja ci powiem, jeżeli chcesz.
— Powiedz.
Rudy Jakób pokazał śmiejąc się rząd czarnych zębów szkaradnych i szepnął Egidowi:
— Pokłócili się z Giżanką, chcą Zuzannę siostrzenicę Koryckiej podstawić na miejsce tamtej. Prawda?
— Albo ja wiem! a jakby tak?
— No, ja się nie przeciwię, i ja wolę Orłowskę od Giżanki. Giżanka, jak jej nadali szlachectwo, jak córkę urodziła, nosa do góry zadarła, jej się zdaje, że ona królowa i na ludzi nie patrzy.
— Wołaj Koryckiej, tylko cicho! niech nikt nie wie i nie widzi! Rozumiesz?
— Takżeś trafił na nowotnego.
Rozeszli się, Egid począł grzać się u komina, a Jakób cofając nieznacznie ku drzwiom, po drodze to tego,