— Co to jest? czego chcecie? spytał gburowato Mniszech, nie wstając.
— Panie, zlituj się.
— Co to jest?
— Król, król, wy wiecie jak ja go kocham.
— Spodziewam się, że nie więcej odemnie. — Doktor zmilkł, poprawił krezę, spuścił głowę.
— Zlitujcie się panie, nie dozwalajcie tym białogłowom.
— Jakim? panie Fogelfeder.
— Tym czarownicom.
— Dajcie mi pokój! ja nic nie wiem!
— One chcą królowi dawać jakieś leki, one króla zabiją! Na Boga, wy będziecie mieć na sumieniu, dodał doktor przywiedziony do rozpaczy.
Mniszech poczerwieniał.
— Idźcie spać, zawołał, a jak się wyśpicie, wyjdzie wam to z głowy. Dajcie mi pokój.
Fogelfeder zwrócił się do Jerzego, ale krajczy jakby się do niczego mieszać nie chciał, wstał i odszedł.
Niemiec postąpił pod drzwi królewskie, ale pochwycony silnie za rękę przez podkomorzego, odstąpić musiał.
— Zawołają was gdy będzie potrzeba, rzekł podkomorzy wskazując drugie drzwi.
Fogelfeder otarł łzy płynące po bladej twarzy, i powoli, jakby się spodziewał że go odwołają nazad, odszedł.
W komnacie króla zegar wydzwonił dziesiątą. W zamku uciszał się gwar powoli, czeladna izba na dole i inne mieszkania wyludniały, jedni spoczywać szli, drudzy po swoich kwaterach w mieście rozchodzili.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/97
Ta strona została uwierzytelniona.