Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie wielka garść Polaków potrafiła wymknąć się Tatarom. Ścigana przez nich do Chocima prawie, unosząc z sobą Sołomereckiego, dostała przecie w Podole. Z wesołej pogoni idącej z nadzieją odbicia jeńców, wróciła kupka rannych, zwalczona głodem, bojem, znużeniem, nie do poznania zmienionych i opłakujących straty niepowetowane najodważniejszych, największej nadziei braci.
Nasz Nadbożanin, kilką strzałami ranny, wyszedł był z innemi z obozu, ale sam dobrowolnie zostawszy się odstrzeliwać na tyle pocztu, pochwycony został przez Tatara, który nań pętlę zarzucił i wpół uduszonego pod nogi swojego konia pociągnął.
Nigdy prawie Tatar nie posuwał zemsty i zajadłości do zabójstwa bezbronnego jeńca, a to dla ważnej przyczyny. Jeniec była to majętność; czy okupiony przez swoich, czy przedany do Turcji stanowił zawsze pewną sumę. Niewolnicy niewierni u Turków wysoko cenieni i szacowani jako niezmordowani pracownicy, z trudnością nawet za dość znaczne sumy wykupieni być mogli, przysłowie bowiem przesądne muzułmanów powiadało, że kto ma chrześcjanina niewolnikiem, ten nigdy głodu i niedostatku nie dozna. Tej to okoliczności winien był życie Nadbożanin nasz, któren wkrótce straciwszy z oczów swoich, skrępowany i przywiązany do siodła, za panem nowym do obozu za Tyhinem wlec się musiał.
Straszliwy był widok jego.
W stepie równym i mogiłami tylko gdzie niegdzie zasianym, pokrytym zieloną wyskakującą po wiosennych deszczach trawą, zbitą kopyty Ordy, wyżłobionym kilką jarami, na lewo ku Dniestrowi, szeroko leżała Orda Białogrodzka i Jedyssańska powracająca z łupieży podolskiej. Dymiły ogniska, nad któremi pieczono końskie