kiej radości, wołania o pomoc która przyjść nie może, jęki gwałconych, ryczenie chłostanych, mieszają się ze śpiewem Tatarów i tętętem koni. Ci modlą się, tamci mdleją i konają ze strachu, inni poszaleli z rozpaczy. Dzieci na wozach bawią się sznurkami co je krępują i uśmiechają do siebie. Ksiądz stary głośno, wyraźnie odmawia modlitwę. Dwa razy ręka Tatara zatuliła mu usta uderzeniem krwawem, a kapłan nie przestał.
Murza powoli podjął łuk z ziemi, kazał się ludziom odstąpić i patrząc na krzyż, który starzec tulił do piersi, wymierzył do serca. Dobroczyńca! Strzałą jedną położył go trupem.
Szczęśliwy był Nadbożanin, że nie miał nikogo swego, nikogo nawet znajomego w tym tłumie. Schwycony, skrępowany, pociągniony, poszedł obojętnie na katownią, sądząc że ją zniesie odważnie. I zniósł by był własne cierpienie. Ale okropny widok, ale głosy wołające znanym językiem o pomoc do Boga, głosy kobiet bezsilnych wyrywających się napróżno zwierzęcym napaściom dziczy, oszaliły go prawie. Padł na ziemię zakrywając oczy, zatulając uszy, wzywając śmierci. Uczuł się chwyconym za powróz, który go krępował; stawiony przeciw Murzy, odpędzony na bok, nie postrzegł nawet komu się dostał w niewolę.
Nad wieczór dnia następnego, po dopełnionym podziale i najstraszniejszych okrucieństwach, dzicz ruszać się poczęła i rozbijać. Biczem z miejsca ruszony, Nadbożanin powstał i przytroczony do siodła, poszedł za nowym panem. Z nim razem była nie młoda niewiasta, dziecko niemowle i starzec bezsilny. Tatarzyn, który prowadził ich; doskonale rozporządził wszystkiemi, kilka sztuk bydła popędził przed sobą, dwa konie luźne szły
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/117
Ta strona została uwierzytelniona.