Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

skiego i mówili że pewnie swoich więźniów wymyślnie przez zemstę pozabiją. Żałowali oni jeńców jako straconego towaru, który by się mógł dobrze sprzedać w Białogrodzie, do Stambułu lub Adrjanopola.
Dowiedziawszy się Nadbożanin, że go prowadzi kobieta, czego poznać było niepodobna, zadrżał ze wstydu i postanowił wyrwać się z jej rąk. Tatarzy popasający pozostali, kobieta smagnęła biczem swoich niewolników i popędziła ich dalej. Złość ją brała, że Dniestru przebyć nie mogła, a z gniewu biła Nadbożanina i co raz to w oczy plwała starcowi, to schyliwszy się z konia do ziemi, zagarnąwszy garść błota, rzucała nią na spokojnego i niewzruszonego niewolnika. Niekiedy zgrzytnąwszy czarnemi zęby, pospieszała bijąc konie, odwracając się coraz i spoglądając gniewliwie na Dniestr. — Gdy się dobrze od innych Tatar oddalili, Nadbożanin zaczął mówić do starca.
— Uciekajmy, to kobieta!
— Nie chcę? gdziebym uciekł? odpowiedział starzec.
Tatarka zabroniła im mówić do siebie chłoszcząc obu. Szlachcic, począł powoli więzy krępujące go z tyłu, rozrywać; mrok padał.
Rozdłubawszy węzeł i utrzymując łyko dla niepoznaki w rękach, jeniec począł zwalniać kroku, jak gdyby ze znużenia, zostawać się, przypadać i jęczeć. Tatarka kłuła go nożem bez litości; ale w chwili gdy zajadle uderzała go nim, Nadbożanin pochwycił ją za rękę, wyrwał żelazo i skoczywszy z tyłu na konia, porwał ją za gardło.
Wrzasnęła straszliwie; — bojąc się aby jej krzyku do koła snujący się nie posłyszeli Tatarowie; szlachcic ścisnął za szyję tak, że ducha wyzionęła, a zrzuciwszy