Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

trupa, puścił się nazad.
Ale konie przywykłe do Tatarki i czujące dom w przeciwnej stronie stepu, nie łatwo dały się zwrócić. Kobieta i starzec łamali ręce i płakali.
— Nieszczęście! nieszczęście, wołali, zgubił nas, muszą złapać! złapią i będą karać jak zbójców, będą myśleć żeśmy mu pomogli. I stary drżał bezsilnie z przestrachu.
Nadbożanin nic mu nie odpowiedział, sam po chwili namysłu spuścił się z konia, porwał sakwy z mąką z niego i uskoczył w zarośla. Ledwie miał czas przypaść w gęstwinie, gdy Tatarowie nadbiegli i pochwytali jeńców. Ale zamast mścić się, cieszyli ze śmierci kobiety, która ich część powiększała. Jeden wziął starca i dziecko, drugi kobietę, worki rozerznęli na dwoje; a niewiedząc czy miała więcej jeńców i z jakiej przyczyny nagle skonała kobieta, pojechali dalej ku Białogrodowi, szukając albo brodu, albo łodzi.
Szlachcic mniemał się ocalonym, postanowił iść powoli brzegiem rzeki, zaroślami, wodą, aż na Wołoszczyznę, miarkując że mu mąka w sakwach będąca, użyta oszczędnie, wystarczyć powinna. Całą pierwszą noc drapał się gęszczami i trzciną nazad. Nadedniem głosy Tatarów zmusiły go przypaść w wodzie prawie. Ale rany niedawne, głód, znużenie, zimno przejmujące od wody, poczynały działać.
Szlachcic uczuł się słabym; zawrót głowy, szum w uszach, drganie kolan, przeraziły go, bojąc się aby gorzej nie zachorował siedząc w miejscu i poddając się osłabieniu, zwlókł się i ciągnął dalej. Coraz gorzej a gorzej się czując, ku południowi rozciągnął się na pagórku, zamknął oczy, oczekiwał śmierci. Gorączka silna