— Gdzie zaś! Musiał jakiś predykant z za granicy przybyć z nowem bałamuctwem.
— Najpewniej — dodał wyglądający przez okno mieszczanin, bo od rana ruch był niezwykły, powiem państwu, że człowiekowi zimno się robi myśleć, co tam za horrenda i pudenda w tym domu. Kiedyś to się zapadnie. Ja tu już mieszkać nie chcę, abym tylko dom sprzedał, w drugi koniec miasta się wyniosę.
Takie były rozmowy, uwagi, postrzeżenia i strachy większości ludu, a to nie tylko w Krakowie ale wszędzie.
Wejdźmy do środka.
Z ciemnego przejścia, schody wiodły na górę; tam wielka sala, której okna wychodziły na ulicę, służyła za miejsce modlitwy. W jednym jej końcu znajdował się stół suknem pokryty, na nim krucyfiks i dwie świece, ozdób i obrazów żadnych, ściany nagie, kilka na nich napisów z pisma świętego, na wielkich deskach czarnych wywieszonych, zawierały główne teksta, któremi, źle je wyrozumiawszy, podpierali się reformowani.
Sala ta pełna była ludzi różnego stanu płci obojej, po większej części stojących. Kilkanaście znakomitszych osób było na przodzie, wydatnie, jakby przytomnością swą dowodzić chcieli, że wiara nowa ma w wyższych klasach społeczeństwa opiekę i współczucie.
Stary, siwy, z krótko postrzyżonym włosem, wysokiego wzrostu, ogorzałej twarzy, od której dziwnie białe odbijały włosy — czarno ubrany mężczyzna mówił do zgromadzonych słuchających go w uroczystem milczeniu. Teksta jakie na ówczas wybierali pospolicie predykanci, nie ściągały się jak teraz do nauki moralnej, ale do dogmatów w kontrowersji będących. Dla tego zapewne i każący pastor objaśniał ludowi swoją
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.