Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

komunję pod dwoma postaciami, dla tego mówił przeciwko bezżeństwu księży.
Łatwo miarkować, jakie w drugiej części mowy zachodziły argumenta. Nienawiść katolicyzmu wywlekła tam wszystkie owe szkaradne powiastki, cały stos plugastw w pół zmyślonych, w pół przekręconych z prawdy, wyjątkiem tylko będącej nie prawem.
Życie mnisze, zakonne, to życie tak święte i wielkie, zostało zaparte, zniweczone, oplwane; możność poskromienia namiętności — zaprzeczona.
Mówca z niepospolitym zapałem odzywał się, a rzecz jego z energją, z dziwną czasem w bezwstyd przechodzącą naiwnością rozwinięta, w języku pełnym barwy, przeplatana śmiesznościami, żarty, powiastkami, widocznie zajmowała i przekonywała słuchaczy.
Każąc zdawał się predykant walczyć, tak się gniewał, srożył, tak namiętnie czynił sobie sam zarzuty i odpierał je gorżkiemi szyderstwy; tak się wysilał na dowody przeciwko własnym zręcznie wrzuconym podaniom katolickim. Widać było ze wszystkiego, że mu najbardziej chodziło o to, aby zmazać w nawróconych wszystkie ślady wiary odstąpionej, aby okazać jej mniemane fałsze i szkodliwe błędy.
Niekiedy gdy rzucał klątwy i szyderskie na katolicyzm zarzuty, twarz predykanta zmieniała się, czerwieniła, oczy występowały na wierzch, ręce drgały konwulsyjnie, ciało dygotało, pierś dyszała, zęby się z pod warg zsiniałych ukazywały. Na ówczas nie był to minister słowa Bożego, jak ich na ówczas zwano, ale zajadły prześladowca; nie był to łagodny opowiadacz słodkiej nauki, ale chciwy krwi i prześladowania człowiek. Drżał, rzucał się, biegał, padał, podnosił,