nie miał czasu apostołować. Zostawiał to innym.
Ogromna sala na dole pałacu, sklepiona jak wszystkie ówczesne mieszkania w mieście, zajęta była kancelarją wojewodziańską. Tu nie tylko urzędu wojewodzińskiego, ale raczej i bardziej osoby Firleja tyczące sprawy załatwiały. Podwojewodzi w osobnym oddziale domu i oddzielnej kamienicy, zastępował Firleja w tem co starościńskiego i wojewodzińskiego urzędu dotykało. Wielki stół pąsowem suknem pokryty przerzynał salę, bliżej ku oknom jej posunięty, kilkanaście krzeseł skórą wybitych i wysiedzianych, dwie ławy suknem okryte, stół otaczały. — Szafa za szkłem zawierała papiery i księgi, a z jej otwarcia widać było, że często się radzić jej musiano.
Wśród stołu porozrzucane karty, kałamarze, pieczęci, jedwab’ z motkiem zielony, wosk farbowany, leżały bez porządku.
Kilkunastu młodej szlachty kręcili się wesoło po sali, bo właśnie w tej chwili starszego i przełożonego nie było. — Wyszedł zwołany do pana wojewody, z czego korzystając chłopięta, porzucali pisma i jęli się swywoli. Dwóch tylko siedzieli nad księgami z głowy pospuszczanemi.
— Słuchaj Bonar, krzyczał drapiąc się na okno młody jasnowłosy, kuso ubrany chłopak. Niech mi się nie wiem co stanie, jeślibym nie wolał sto razy, tysiąc razy być żakiem ubogim, niż kancelarzystą pana wojewody.
— Bardzo temu wierzę, rzekł Bonar, tobie smakuje swoboda więcej niż przyszłość, niż nadzieje...
— E! co mi tam nadzieja! zawołał chłopak. Człek się niemi nie nakarmi, a co życia zmarnuje. O! mój
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.