Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/53

Ta strona została uwierzytelniona.

na inne konie i choć wieczór był, biegłem przeciwko nocy i noc całą bez oddechu.
Ale to był dopiero początek owych przygód, które mnie czekały na drodze hiszpańskiej... Jechałem dalej do Valadolid spokojnie, odbierając pieniądze w bankach, gdzie miły pan rodzic one mi posłał na ręce kupców.
Ostatnia już posta przed Valadolid, a był wieczór późny, zajechaliśmy do pewnej austerji, które tam zowią posada, aby spocząć. Nawinął się gospodarz i podnosząc latarkę ku mnie, chwilę zadziwiony postał, potem kłaniając się, zawołał:
— Mile witam u siebie hrabię z Tęczyna.
Obejrzałem się zdumiony zkąd mnie znał, aliścim go także sobie przypomniał zaraz. Był za moich pacholęcych czasów na dworze cesarskim ów Hiszpan, człek dobry i spokojny. Począł mi tedy wielką chęć okazywać i zatrzymywać u siebie bardzo gościnnie nie puszczając dalej. Chciałem był zaraz tego wieczora jechać do Valadolid, ale mi nie dał ruszyć.
— Hrabio, rzekł, daj się namówić na noc, bo ja wiem dla czego was wstrzymuję. Miasto Valadolid właśnie wielkim pożarem goreje, niebezpieczno teraz cudzoziemcowi wjeżdżać i ukazywać się, gdzie lud nieszczęściem rozjątrzony, każdego posądzić gotów że za jego sprawą złe się stało, zwłaszcza iż rozchodzą się wieści, jakoby podpalaczami byli ludzie jacyś obcy, nieprzyjaciele kraju. Zaczem — dodał — przenocujcie n mnie, a ja was jutro z rana do miasta przeprowadzę.
Rozmyśliwszy się tedy, postanowiłem u niego przenocować, zwłaszcza na jego dobrą dla mnie chęć zważając, i tak przy wspomnieniach cesarskiego dworu, za