Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

którym ów Hiszpan wzdychał, bo tam nie małe pieniądze zebrał, przeciągnęła się ochota długo w noc, że ja co rano miałem wstać, zasnąłem potem do południa i wyjechałem aż po rannym obiedzie. Ów Hiszpan jak był przyrzekł, prowadził mnie sam do miasta. — Ledwieśmy się do niego zbliżyli, postrzegliśmy dymy czarne nad niem i płomię żółte, całe place i ulice wygorzałe do szczętu, kędy pożar przeszedł. Wśród tej klęski, wlekli się kupami ludzie różni osmoleni, odarci, tumulty czyniąc, jak to bywa w podobnych razach. Ale Hiszpan mój mijał ze mną zręcznie kupy pogorzelców, gdy unikając ich wpadliśmy z deszczu pod rynwę jak pospolicie powiadają. Albowiem najechaliśmy na tych, co ich zowią Aguzeli (Alguazil), którzy są jakoby gwardją locum tenenti miasta tego.
Ci naprzód poczęli nas pytać, co za jedni byliśmy? Na co odpowiedział im Hiszpan, który mnie znał, żem był cudzoziemcem znakomitym, podróżującym dla swojej ciekawości. Nie spełna to oni zrozumieli, albo i nie chcieli może dać wiary, poczęli znowu pytać, którym imię moje powiedziałem i z dodatkiem podobno dla nich, bo mnie tak obcesowo naskoczyli jak zbójcy jacy. Na to oni w wielką furją wpadli, a nie słuchając gospodarza rzucili się otaczając nas. Jam do szpady nie miał czasu bo ich było wielu, z koni mnie wnet ze sługami zsadzili, tłomoki poodpinali, szpadę mi jeden oberwał, któremu gdy się bronię, drugi za puinał com go u pasa nosił pochwycił, inny za czapkę z bogatem spięciem, ale tej przecie nie dałem, broniąc się w ciżbie jakem mógł.
Odemnie rzucili się do sługi, który u pasa na sznurku miał klucze od wszystkich tłomoków, te mu na-