Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/64

Ta strona została uwierzytelniona.

mnie pod boki macają i co który znajdzie przy mnie — to zabierze. Jeden chwycił kaletę z pieniędzmi (bom ich miał część przy sobie), drugi czapkę ze spięciem, trzeci puinał i szpadę; ba i pierścienie którem miał na palcach i w kieszeniach, co mi je podawali towarzysze i dobrzy przyjaciele — panięta i dworzanie cesarscy na braterstwo i pamiątkę — odebrali.
Tak, żem się tylko został w jednym błahym kabaciku, do którego się już nawet także poczęli przymawiać bardzo wymownie, jakby go zedrzeć ze mnie. Chcę ja wyjść z izby do muła — idzie dwóch za mną i pilnują, nie dając stąpić kroku. Nadrabiam fantazją, ale mnie strach ogarnął, bo byłem w ich ręku jak w oprawców, pustynia wielka, drożyna którą nikt nie jeździł, ani nadziei posiłku, domyślałem się już, że słudzy inną stroną pojechać musieli.
W tem spojrzę z owej izby przez drzwi, aż za nią druga komnatka, wejdę tam, a jeden z tych łotrów za mną w krok. Nie ma sposobu. Wziąłem wiązkę słomy która tam leżała na ziemi, jakbym się chciał położyć (bo noc już była późna), a tego co za mną wszedł zacznę prosić, żeby mi wody przyniósł.
Wyszedł jakoś, a wychodząc drzwi za sobą przywarł, ja je zaraz lepiej jeszcze drągiem którym znalazł pod ręką podparł, a sam począłem szukać jakby tu umknąć. Było tam okienko nie wielkie w las, ale wysoko w ścianie, ani do niego doleść. — Szczęściem jakiś tam kamień leżał pod niem blisko, podtoczyłem go wziąwszy się na siłę, pocznę probować aby wyleść.
Trudno. Wyjmę rękę, potem głowę, a ledwie wycisnąwszy się przez nie i padłszy w podwórze, zacznę uciekać w zarośla. Tu mi rzeczka drogę zagrodziła.