Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/73

Ta strona została uwierzytelniona.

bardziej gdy uroczyście trzeba było wystąpić. Na tem więc skończyło się przedstawienie.
Wszyscy ciekawie zwrócili oczy na nowoprzybyłego, dosyć onieśmielony, zwłaszcza przypomnieniem żakowskich otrząsin, lękał się i tn czegoś podobnego. Niektóre z chłopiąt poglądali nań nawet z wyraźną ochotą przyczepki, ale wszystkich rozbroiła pełna łagodności, szlachetnego wyrazn, smutku głębokiego a razem jakiejś młodzieńczej powagi fizjonomia książątka.
Pierwszy jasnowłosy Michał Szpet po cichu odezwał się sympatycznie ku niemu pociągniony.
— Siadajcie, my was poznajomim z naszą robotą. Nie wielka to rzecz.
— Książę, przerwał pan Wierzbięta, nie będzie obowiązany do żadnej pracy, życzyłbym tylko aby się jej przypatrywał... To nigdy nie zaszkodzi.
— Dla czegoż bym na równi z towarzyszami nie miał dzielić się robotą? — odpowiedział Sołomerecki. — Owszem, proszę pana wyznaczyć mi.
— To potem jeśli zechcecie, potem. Tymczasem przypatrzycie się.
W tej chwili szanowny pan Wierzbięta obmacał się że klucza od swojej izdebki zapomniał, i zawsze trzymając pierścień w ręku, milcząc wyszedł z sali.
Pomimo wielkiej ochoty żartowania i pomęczenia trochę wedle zwyczaju nowo-przybyłego, wszyscy uczuli dla niego taką jakąś sympatję, że nikt począć nie śmiał. Wieść o niebezpieczeństwach, prześladowaniu, nie mało się też do tego przykładała.
— Jakkolwiekbądź, szepnął pan Ponętowski do Szpeta, trzeba żeby wedle zwyczaju ucztę nam wyprawił.
— Może nie ma za co? odrzekł jasnowłosy, dajmy