— Wołać mi Nemirę!
Drugiemi drzwiami wszedł zielono ubrany mężczyzna, ten sam któregośmy widzieli u Hahngolda.
— Gdzie jest to dziecko? spytał go książę surowo.
— Ja nie wiem, przerażony rzekł Nemira.
— Kto je porwał? ty? twoi? ten żyd? mów! prawdę mów! mów przy niej. — Jeśli go masz w ręku tem lepiej — mów!
— Prawda, mości książę, odbąknął nieśmiało Nemira, ja — chciałem — to jest — starałem się, spełnić żądanie W. ks. Mości względem tego dziecka — ale...
— Ale, nie bąkaj, mów mi, a prędko! zawołał Sołomerecki posuwając się ku niemu.
— O! mów na Boga! mów, dodała matka.
— Ja — ja — ja nic nie wiem.
— Twoi go porwali dziś w nocy?
— Nie — mości książę, nie.
— Może ten żyd — wiesz.
— Jaki żyd? żyd? drżąc podchwyciła księżna.
— Nie, mości książę, ja nic nie wiem.
— Widzicie! widzicie! odwracając się do księżnej, rzekł Sołomerecki, cały poburzony i zapieniony z niecierpliwości i gniewu. Ja nic nie wiem, wyście to sami go skryli, wy udajecie. Ale na Boga nie ukryje się on przedemną, nie! nie!
I rzuciwszy wejrzenie srogie krwią zaszłe na bratowę, Sołomerecki oddalił się z Nemirą, którego odwiódł w głąb domu.
Gdy wyszli do drugiej komnaty, książę stał chwilę zamyślony, popatrzał w oczy dworzaninowi.
— Ty w istocie nic nie wiesz? rzekł wolniej.
— Nic, Mości książę, zupełnie, pierwszy raz słyszę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/91
Ta strona została uwierzytelniona.