zaklęć, nie mogła przypuścić nawet, aby kto inny nad Sołomereckiego był sprawcą tego nowego nieszczęścia.
We łzach gorżkich przepędziła ona cały pierwszy i następne dni święta, nie wychodząc już tylko do kościoła, nie widując tylko pana Czuryłę i swoich domowników. Nie miała już nawet siły drugi raz jechać do wojewody, któren odwiedziwszy nazajutrz Sołomereckę, starał się w nią wlać otuchę, zapewniając, że syna jej wynaleźć musi. Ale rozesłani szpiegowie nic stanowczego nie przynieśli.
Od pierwszej bytności księżnej u Sołomereckiego, ubogi który otrzymawszy jałmużnę, biegł za powozem do jej domu, który później ostrzegł idących dworzan w nocy Bożego Narodzenia, aby się mieli na baczności, siadał teraz zawsze na progu kamienicy, w której mieszkała księżna, lub na przeciw jej okien. Człowiek ten niedawno wpisany do Bractwa, opowiadający się niewolnikiem wyzwolonym niedawno z jassyru niewiernych, okrywał się tajemnicą dziwną.
Ponury, milczący, nie przestając z nikim ze swoich, niewiedzieć gdzie uchodząc na noc, ani wiedzieć zkąd zjawiając się na dzień, zdawał się przemyślać nad czemś długie godziny i rzadko kiedy wyciągał rękę po dar przechodzących. Szczątek żelaznego łańcucha, oznaka zbytej niewoli, wisiał mu zawsze na ręku. Obojętny na chłód, na słotę, na obelgi i razy, z oczyma wlepionemi w okna kamienicy, lub niebo, całe dnie nieruchomy przepędzał.
Czasem tylko zbliżając się do drzwi domu, którego zdawał się pilnować, mrucząc coś spoglądał wewnątrz, a gdy napotkał sługę ochotnego, rozpoczynał z nim rozmowę, wypytując o księżnę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/93
Ta strona została uwierzytelniona.