Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

ściem warownem i strzelnicami, z kilką oknami nieregularnie powycinanemi na rzeki i smugi wychodzącemi, nic go nie zdobiło, z dwóch tylko rogów uczepione jak gniazda jaskółcze maleńkie bastjoniki, zawieszone w górze, zakończały długą gładkę ścianę, przeciętą dwoma odrapanemi szkarpami. Prostopadle do głównej budowy dwie inne mniejsze i niższe zajmowały resztę placu. Ściany ich niepodniosłe, ale dachy za to śpiczaste i kilka nad niemi okopconych kominów. Oprócz tego stajnie, składy, murowany skarbiec okrągły, kryły się za oficyną i folwarcznym domem. Dwie stare lipy, jedyne w podwórcu drzewa, smutnie nad wał wychylały gałęzie.
Ku rzece, po za domem, nie wielkie miejsce zasadzone wiśniami, brzostami, brzozami i młodą lipiną, formowało niby ogródek, na którego wolnych od drzew grzędach uprawiano ogrodowinę. — Z wierzchołka wału gdzie się wysuwały nań drzewa, dziwnie piękny odkrywał się widok na rzekę naprzód, potem na dalekie łąki, pola i Winnicę, jakeśmy wprzód opisali. Ten też tylko widok mógł ożywić nieco mieszkańcom zameczku smutny ich pobyt w ciasnem ogołoconem z drzew prawie i szczelnie opasanem miejscu.
Z okien piętrowych głównego domu, z baszt i bramy tylko, można było spojrzeć dalej, z podwórca zaś i dolnych piątr nic nad palisadę i wał nie dojrzałeś.
W tym to ustroniu stryj opiekun, sierotę swoją, którą za syna wydać pragnął, lat kilka przetrzymał w srogiem zamknięciu. Świeży wypadek z bogatą dziedziczką z domu Ostrogskich uczynił go nieufnym, bojaźliwym, niespokojnym. Nie wiedząc czy potrafi obro-