— Może warunki?
— Ja nie podawałem żadnych, wedle dyspozycji W. ks. Mości godziłem się na proponowane przez nich.
— Cóż ich odstręczyło? to coś jest.
— Jest, ale niepojętego!
Książe uderzył o stół pięścią.
— Wyjeżdżać! zawołał.
— Ale to niepodobieństwo!
— Wyjeżdżać mówię!
— Dworzanie uszli.
— Mniejsza o to, wyjeżdżać, wyjeżdżać!
— Nie ma pieniędzy.
— Wystarczy tych co są.
— Opłacone za rozkazem W. ks. Mości jurgielta.
— Wszystko wyszło?
— Do grosza, nawet dla dwóch zabrakło.
— Sprzedaj Wpan co chcesz. Wyjeżdżać, muszę dziś wyjechać.
— Ale cóż sprzedamy?
— Zastaw Wpan duszę, krzyknął książe w gniewie, a dostań pieniędzy; potem rzucił się do papieru i pióra, prędko napisał słów kilka do Piotra Zborowskiego i kazał wysłać dworzanina do niego.
Gdy się to dzieje, zrozpaczony i zniecierpliwiony książe przechadza się po izbie kroki wielkiemi, głowa mu płonie, miesza się, klnie, niepokoi. Sto razy pyta czy nie wrócił posłaniec od Zborowskich. Nareszcie przyjechał.
— Przywiózł pieniądze?
— List tylko!
Nieczytając, rzucił go na podłogę, oczy mu się roziskrzyły, zapaliły, zęby zgrzytnęły.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.