Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

sprawiedliwość Boża takiemi męki jak moje zapłaci na drugim świecie. Dzieci! nie mam dzieci! nie mam dzieci! przeklęci. Pięć razy posyłałem o wykup. I coraz ciszej wyrzekając, ostygł i skośniał.
Obok leżący tylko głowy podnosili i znowu na trzcinę upadli.
Średnich lat z czarną długą brodą mężczyzna, sparł się na łokciu, popatrzał i śmiejąc się dorzucił:
— Patrzcie! do śmierci rachował na żonę i dzieci!! Potem gorżko westchnąwszy poruszył głową w dłoniach.
Za umierającym obok niego leżeli chorzy, zarażający jedni drugich ranami, których zgnilizna powietrze napełniała, a towarzysze przykuci łańcuchem odsunąć się nawet nie mogli od nich. Jeszcze dalej leżał trup wpół od robactwa stoczony, z którego łańcuch opadł, a nie wyniesiono go ztamtąd. Stosy brudów wałem otaczały słup nieszczęsny, słup męczarni, jak go zwano. O! była to straszliwa męczarnia, której opisać nawet niepodobna. To pobratymstwo choroby i zdrowia, śmierci i życia, zgnilizny i gnojów z młodością, u jednego słupa, w koło którego na długość tylko łańcucha wlec się mogli jeńcy. Raz w dzień jak psom rzucona strawa nędzna, zeschły suchar, woda wpół słona Limanu, nieprzywykłym szkodliwa, a do oddychania powietrze zgniłe, nieprzewiane świeżym powiewem nawet wilgotne, zatęchłe.
Dnie długie bez pracy żadnej, na trzcinie, w zgniliznie, dłuższe jeszcze nocy czarne, a z nikąd słowa pociechy, a nigdy słowa nadziei. Bo w XVI wieku rzadko i to tylko najznakomitszych z niewoli wykupywano. Na jednych składała się Rzplita, drugich okupywali krewni, ale trudności w wyszukaniu jeńców, w dostaniu się na Tatarszczyznę, wszystkich zresztą