Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

swego i urzędu. Najwięksi nieprzyjaciele, zamiast okazywania niechęci zimną grzecznością, poważną utrzymywali surowość oblicza. Powitania były wyrachowanego i wyszukanego stopniowania, rozmowy wstrzemięźliwe, obejście pełne rozwagi. Każdy trzymał na wodzy: słowa, twarz, ruchy. Spojrzawszy na to zgromadzenie najznakomitszych mężów, rzekłbyś z twarzy szlachetnych, z wytwornych ubiorów, z powagi ich, senat jakiego państwa, zabierający się roztrząsać ważne sprawy krajowe.
Jednemi drzwiami wszedł na salę książe Sołomerecki, którego pociągnęli ku sobie Zborowscy, drugiemi kasztelan Firlej.
Książe skromnie ubrany, zawsze z tą dumną postawą, z tem wejrzeniem wzgardliwem, głową podniesioną, wargą zaciętą, nosił jednak w twarzy ślady świeżego cierpienia, trosk i gryzącej go niespokojności. Gęste marszczki, zwiastuny bezsennych gorączkowych dumań, porysowały mu blade policzki i czoło. Kasztelan miał oblicze pogodne, jasne i wesołe, ubrany wytwornie, z młodzieńczą prawie troskliwością o siebie, wymuskany, uśmiechający i wszedł witając swych gości z kolei, ze zwitkiem papierów pod ręką.
Po pierwszych kilku słowach przeproszenia, po ściśnieniu rąk, pokłonach, zapytaniach o zdrowie, o familje i t. p. kasztelan wznosząc zwitek, sprosił znaczniejszych wymieniając ich po nazwisku do stołu, na którym rozłożył papiery.
Ciekawość rosła, wesołe oblicze Firleja chmurzyło czoło Zborowskim, pytali się siebie wszyscy, co to ma znaczyć?
— Zkąd ta wesołość i dla czego?