Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

— To być nie może.
— To jest, zawołał kasztelan. Oto dowody z Rzymu przywiezione. Niech arbitrowie sądzą je i powiedzą, zostaje li najmniejsza wątpliwość. Gdyż, dodał, w razie wątpliwości ja sam połączyłbym się z wami i podzielił szlachetne oburzenie przeciw matce dziecięcia.
To mówiąc, Firlej podał papiery ks. Uchańskiemu, Karnkowskiemu, którzy je z uwagą rozpatrzywszy, podali w kolej.
— Niech-że ja widzę te dowody! zakrzyczał niecierpliwie Sołomerecki. Zkąd one? muszą być podrobione, to być nie może, ja ich nie uznaję.
— Uznacie gdy tylko przejrzeć zechcecie, rzekł podając mu je Łaski, przekonacie się sami.
Wszystkich oczy zwróciły się na księcia, który z złością widoczną porwawszy papiery miął je w ręku, ozierał, czytał, a nareszcie rzucił.
— Tak, rzekł z gniewem, dowody są, to dziecię jest dzieckiem mego brata. Być może, być może! Uznaję.
— A zatem, dodał Firlej, wszelkie prześladowanie ze strony W. ks. M., dotąd usprawiedliwione, ustać powinno. Co więcej, zdałoby się nam, żebyś W. ks. M. biedną siostrę pokrzywdzoną i zapoznaną tak długo, powinien —
— Co chcecie mówić? zapytał burzliwie Sołomerecki.
— Należałoby się pojednać.
— Ja, z nią!! zawołał książe, nigdy!
— Cóż przeciw niej macie? spytali kilku.
— Co! zostawcie to mnie, odpowiedział. Nic nie mam! nic! nic! ale przepraszać ją, przejednywać mnie! Ja! wy mnie nie znacie.
— Owszem jako szlachetnego męża, jako człowieka,