Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.

odstręczały. Rzadki był bardzo przykład ucieczki z niewoli.
Jeńcy zabrani przez Tatarów szli potem na sprzedaż do Turcji, na galery sułtańskie, lub w nadziei okupu gnili w Białogrodzkich wieżach.
Ciężkie i straszne to było życie, prawdziwy czyściec ziemski, piekło doczesne. Każdy wzdychał do śmierci, możniejszych i dostojniejszych tylko trzymano w innych częściach zamku, nieco lepiej żywiąc i obchodząc się z niemi; co się tycze innych, tych przykuwano, karmiono, jak psy chłostano, gdy się zbytecznie miotali, lub zabijano nawet okrutnie.
Wszyscy prawie towarzysze u słupa męczarni byli szlachtą podolską i wołyńską, zabraną już na wojnie, już w wyprawach Ordy; jedni dawniej, drudzy świeżo przykuci. Wychudli, zżółkli, różnili się tylko tem, że niedawno przybyli mieli nadzieję jakąś zawsze, starsi nieszczęściem już żadnej. A srogiego ich losu nie słodziła nawet braterska litość i pomoc wzajemna. Każdy się rwał na swoim łańcuchu i jęczał za siebie, nie patrząc na drugich.
W długie dnie, jeśli który mówić, opowiadać zaczął, płakać nad swoją dolą, to drudzy go zagłuszali brzękiem łańcuchów i zmuszali milczeć, bo cudze uieszczęście przypominało im straty, których gwałtem chcieli zapomnieć. Zewnątrz czy zamek wrzał gotującą się wojną, czy milczał odpoczynkiem, nic nad plusk wody o ściany wieżycy nie dochodziło do uszu zamknionych. A gdy nowy towarzysz kładł się na miejscu niedogniłego trupa w barłog niewoli, nikt go nawet nie spytał o wieści ze swojego świata, o którym wiedzieć nie chciał, nie spodziewając się go już zobaczyć.
Nieco lżejszy był los tych niewolników, których