Niekiedy tylko konwulsyjne drgania dowodziły jeszcze w nim życia. Za niosącemi ciało szedł ojciec spłakany, z załamanemi rękoma, z suchą powieką, w odzieniu potarganem, sam ranny lekko i okrwawiony cały.
Dworzanie księcia Sołomereckiego podnieśli pana i położyli w pierwszej izbie na łożu. Jeden z nich pospieszył po felczera żyda w pobliżu mieszkającego.
Ten nadbiegł, ale wziąwszy puls, przyłożywszy rękę do serca, zwierciadło do ust, pokiwał tylko głową.
— Po co ja tu? on zabity, rzekł obojętnie.
— Zabity! powtórzyli ludzie spoglądając na siebie, piekielna myśl przeleciała im głowy. Rzucili się do domu, zabierając co jeszcze pozostało, co kto mógł pochwycić, wywodząc konie, zabierając suknie, klejnoty, wszystko. Jeden tylko stary sługa opierał się temu rabunkowi okropnemu w obliczu pana martwego, skrwawionego i sinego, leżącego w pustej izbie, ogołoconej ze wszystkiego. Ale jeden przeciw wszystkim nic nie mógł; z rozpaczą biegał od jednego do drugiego, zaklinał, prosił, groził, łajał, nic nie pomagało, odpychali go, a w ostatku zamknęli na klucz w ostatniej izbie. Potem zajadle spiesząc, waśniąc się, krzycząc, gromadząc, ładując tłómoki, jeden po drugim dosiadali koni w podwórcu i uciekali.
Obraz to był dziwnych i przerażających barw. Ten trup cały we krwi i ranach, w nagiej izbie, ta hałastra rabująca pozostałość: zimna, obojętna, chciwa, wynosząca się z pospiechem; ten ostatni, jedyny sługa wierny, zamknięty i w rozpaczy rwący sobie włosy z głowy, dobijający się do drzwi, wołający pomocy z okna, którego kraty obejmował sinemi rękoma.
A w ulicy niedaleko drugi orszak żałobny, syn na
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/121
Ta strona została uwierzytelniona.